Jedną z głównych atrakcji północnej Tajlandii są trekkingi po okolicznych wzgórzach. Zlokalizowane tu agencje turystyczne oferują zarówno wycieczki jedno jak i wielodniowe. Już w Polsce poczytaliśmy trochę blogów dotyczących takich wypadów i wiedzieliśmy, że nie jest to nic w stylu „survival trekking” czego byśmy oczekiwali, więc ostatecznie po odwiedzeniu kilku biur, wykupiliśmy jednodniowy trekking bez dodatkowych „atrakcji”, takich jak jazda na słoniach, odwiedzanie wioski „kobiet żyraf” itp. Wybraliśmy opcję z kilkugodzinnym marszem przez las i odpoczynkiem przy wodospadzie. Ze względu na to, że w Chiang Rai nie ma aktualnie zbyt wielu turystów, w cenie trekingu grupowego mieliśmy przewodnika tylko dla nas.
Nasz przewodnik okazał się mieszkańcem jednej z okolicznych wiosek i dzięki temu był dla nas skarbnicą wiedzy dotyczącą życia tutejszych ludzi. Sam trekking przypomina bardziej wycieczkę po górzystym lesie, niż poznawanie dzikiej dżungli, jednak i tak jest to bardzo fajnie spędzony czas. Podczas naszego trekkingu przeszliśmy przez jedną wioskę plemienia Akha. Tu warto wspomnieć, że w północnej Tajlandii żyje wiele plemion pochodzących z okolicznych krajów: Karen (którego podgrupą jest Padong, plemię „kobiet żyraf”) z Birmy, Lahu, Lisu i Akha z południowo-zachodniej prowincji Chin oraz Hmong i Mien z centralnych Chin. Wioska przez którą przeszliśmy nie była wioską „turystyczną”, nikt nam nie wciskał pamiątek, nie było żadnych straganów, a my nie próbowaliśmy nikomu wchodzić do domu. Była to wioska, w której ludzie żyją na co dzień. Cywilizacja przeplata się tu z przeszłością. Na drewnianych domach postawionych na palach i krytych strzechą zamontowane są gdzieniegdzie anteny satelitarne, zaś prąd pozyskiwany jest z malutkiej elektrowni wodnej usytuowanej na pobliskim strumieniu. Bardzo ciekawie rozwiązany jest sposób nawadniania pól przy wykorzystaniu specjalnie wyciętego bambusa. To co zwróciło naszą uwagę, to nowy kościół chrześcijański zbudowany w wiosce. Nasz przewodnik wyjaśnił nam, że kilkadziesiąt lat temu w okolicach Chiang Rai i Chiang Mai przebywało bardzo wielu misjonarzy, w większości protestanckich. Okoliczna ludność wyznająca animizm, nie była jednak chętna do poznawania religii przybyszów. W wiosce, którą odwiedziliśmy podobno jeszcze 5 lat temu przed wejściem widniał napis informujący o zakazie szerzenia innych religii. W ostatnich pięciu latach ludność wioski zaczęła jednak sama z siebie nawracać się na chrześcijaństwo i dziś 30 z 36 rodzin jest chrześcijanami.
Po opuszczeniu wsi, udaliśmy się na dalszy marsz po bardziej zalesionym i trudniejszym terenie. Nasz przewodnik co jakiś czas znajdował „prezent dla żony”, a to wielki płaski kamień, który jest używany do prania odzieży, a to różne rodzaje roślin, które podobno mają właściwości lecznicze. Niestety, w okolicach praktycznie nie da się spotkać zwierząt, gdyż większość z nich została wybita podczas polowań tubylców. Podczas naszej wycieczki widzieliśmy jedynie węże i pająki.
Gdy zaczęliśmy odczuwać oznaki zmęczenia dotarliśmy do wodospadu, gdzie mogliśmy odświeżyć się w zimnej wodzie oraz zjeść obiad. Przyjemność była o tyle większa, że byliśmy tylko we dwoje, gdyż podczas całej wycieczki nie spotkaliśmy ani jednego turysty, zaś w czasie wypoczynku nad wodospadem nasz przewodnik uciął sobie drzemkę w hamaku w najbliższej okolicy. Po przebyciu 16 km trasy zadowoleni i uśmiechnięci wróciliśmy do Chiang Rai.
Porady praktycznie dla podróżników
Na wielu blogach dotyczących trekkingu (głownie w okolicach Chiang Mai, a nie Chiang Rai) spotkaliśmy się z informacjami, że jest to bardzo prosty spacerek, gdzie można iść nawet w japonkach. Oczywiście, wycieczka na której byliśmy nie była bardzo wymagająca, ale nie wyobrażamy sobie przejścia tego szlaku w japonkach lub sandałach, stanowczo doradzamy zabranie lekkich butów trekkingowych lub adidasów oraz długich spodni.
Cudowne perygrynacje.Zazdroszczę Wam. piszecie tak, że już chce się zwiedzać jak Wy. Muszę tam kiedyś być. Opowiadajcie dalej, robicie to wspaniale.